4/23/2014

Z cyklu kino europejskie. Bure Baruta.

Dzisiaj przedstawiam Wam recenzję filmu nieznanego dla polskiego widza, a dla mnie niesamowicie ważnego. Czemu ważnego? Otóż na jego podstawie stworzyłam swoją pracę licencjacką. Przed Państwem "Bure baruta" czyli "Beczka prochu".




Film pochodzi z 1998 roku i został wyreżyserowany przez jednego z ciekawszych, serbskich twórców - Gorana Paskaljevicia. Akcja filmu rozgrywa się w Belgradzie w ciągu jednej nocy, podczas której ma zostać podpisany układ pokojowy w Dayton, kładący kres wojnie w Bośni. W filmie mamy do czynienia z kilkoma osobnymi historiami (jest ich jedenaście) oraz bohaterami, których los się przeplata w poszczególnych scenach. 


W mojej opinii największą zaletą "Beczki prochu" jest jego wydźwięk oraz refleksja z jaką zostawia widza po obejrzeniu. Niesamowicie gorzki, pokazujący wszędobylskie zło oraz świat, w którym nie ma miejsca na dobro. Już w pierwszej scenie widzimy groteskowego konferansjera Borisa (w roli Nikola Ristanovski), który mówi, że nic dobrego ich nie czeka.

W tym przepełnionym przemocą filmem wyróżniają się także aktorzy, w "Beczce" gra prawie cała serbska śmietanka aktorska (Nebojša Glogovac, Miki Manojlović, Bogdan Diklić, Lazar Ristovski), która nadrabia braki w efektach specjalnych oraz budżecie. 

"Beczka prochu" skierowana jest do widzów pragnących poczuć swoiste oczyszczenie, katharsis po seansie, obejrzeć refleksyjne kino, które skłania do myślenia. W moim odczuciu jest to jeden z ciekawszych, filmowych projektów z Półwyspu Bałkańskiego z ostatnich lat. Polecam serdecznie wszystkim tym, którzy mają dosyć sztampowych hollywoodzkich produkcji.

4/20/2014

Kamienie na szaniec.

"Dziś, jutro, pojutrze" - tymi słowami Szare Szeregi określały swoje cele i działania w trakcie II Wojny Światowej, a ta na niepozorna na pierwszy rzut oka dewiza towarzyszyła młodym harcerzom do końca ich dni. Nierzadko poświęcali swoje życie za Ojczyznę, hołdując takim wartością jak odwaga czy braterstwo. Dzisiaj chciałabym się przyjrzeć bliżej filmowi Roberta Glińskiego "Kamienie na szaniec" - luźnej adaptacji książki Aleksandra Kamińskiego pod tym samym tytułem - i zobaczyć jak historia sławnej trójki prezentuje się na dużym ekranie.


Gliński rozpoczyna opowieść na pełnym gazie. Dosłownie. Widzimy Rudego (Tomasz Ziętek) w trakcie jednej z akcji gazowania kina. Po chwili dostrzegamy Zośkę (Marcel Sabat) podczas brawurowego ściągania hitlerowskich flag z budynku Polskiej Akademii Nauk. Wszystkie wątki są dynamiczne, szybka praca kamery (za sprawą świetnego Pawła Edelmana) oraz niezłe efekty specjalne. Dzięki temu dostajemy solidne kino gatunkowe na miarę XXI wieku bez zbędnego nadęcia i patosu, które tak często towarzyszy tego typu produkcją. 


Co do przedstawionej historii można mieć kilka zastrzeżeń. Przede wszystkim okrojenie historii z jednego bohatera - Alka. Reżyser skupił się na przedstawieniu losów Rudego i Zośki, a jak sam powiedział, musiał skrócić historię, żeby zamknęła się w fabularny film. Dla fanów książki Kamińskiego jest to niewątpliwa strata.


Trzeba także zwrócić uwagę na grę aktorską. W filmie Glińskiego pełno debiutów (Tomasz Ziętek, Marcel Sabat oraz Kamil Szeptycki), ale radzą sobie znakomicie. Szczególną uwagę przykuwa Ziętek, który hipnotyzuje widza w scenach katowania i przesłuchań. Szkoda tylko, że role kobiece w "Kamieniach" pełnią funkcję dekoracyjną i są dodatkiem do przystojnych mężczyzn. 

Mimo kilku niedociągnięć i kontrowersji związanych z filmem, uważam go za produkcję udaną, która w szczególności podbije nastoletnie serca, poszukujące odpowiedzi na pytania, które zadawali sobie bohaterowie filmu Glińskiego. 

4/17/2014

Mistrz Allen.


W ten piękny, słoneczny dzień postanowiłam przybliżyć jedną z ciekawszych postaci współczesnej kinematografii, artystę kompletnego, mężczyznę wokół którego nie ustają kontrowersję, a jego neurotyczny sposób bycia i inteligentny dowcip znane są na całym świecie.
Przed państwem Woody Allen.

Woody Allen właściwie nazywa się Allan Stewart Konigsberg, urodził się 1 grudnia 1935 roku w rodzinie żydowskiej. Dorastał na Brooklynie i bardzo nie lubił chodzić do szkoły. Woody Allen to pseudonim, który powstał wówczas, gdy reżyser postanowił rozpocząć karierę komika. Było to w roku 1961, jego talent i poczucie humoru bardzo szybko zostały zauważone przez szerokie grono publiczności. Na ekranie zadebiutował 4 lata później jako współautor scenariusza oraz aktor komedii "Co słychać koteczku?". Jednak charakterystyczny styl Allena ujawnia się dopiero kilka lat później. 


Czym tak naprawdę charakteryzuje się allenowski film? Przede wszystkim są to filmy przegadane, pełne ciętego humoru. Nierzadko akcja toczy się wokół zabawnego splotu wydarzeń albo zmian w życiu neurotycznego bohatera (postać zawsze bazuje na pierwowzorze, czyli Allenie). W początkowym okresie twórczości reżysera, akcja jego filmów toczyła się w Nowym Jorku, ukochanym mieście Woody'ego. Jednak w ostatnich latach nowojorski artysta przenosił akcje swoich filmów do urokliwych, europejskich stolic ("Vicky Cristina Barcelona", "O północy w Paryżu", "Zakochani w Rzymie"). Piękne ujęcia, prezentowanie najbardziej urokliwych stron miasta, niewątpliwa promocja sprawiła, że Allen jest jednym z najbardziej pożądanych reżyserów, chętnie zapraszanych na kręcenie swoich kolejnych dzieł (nawet swego czasu Kraków bardzo starał się o takie wydarzenie, niestety nieudolnie).




Jeśli chodzi o moje odczucia, co do twórczości Allena, to z ręką na sercu muszę przyznać, że uwielbiam, uwielbiam i jeszcze raz uwielbiam! Miałam przyjemność obejrzeć wszystkie filmy mistrza Woody'ego i moim ulubionym, do którego chętnie i często powracam jest film mało popularny w zestawieniu z takimi hitami jak "Annie Hall" czy "Purpurowa różna z Kairu", a dokładnie mówiąc "Zagraj to jeszcze raz, Sam" - niejako swoisty hołd dla innego wielkiego dzieła "Casablanki".

Ale to nie jedyny rodzaj twórczości jaki cenie u tego nowojorskiego reżysera. Mało kto wie, że pisze genialne eseje (polecam wszystkie dla osób, które dobrze orientują się w popkulturze amerykańskiej) oraz... muzykę. Ze swoim zespołem "Woody Allen and his New Orleans Jazz Band" koncertują, grają jazz i całkiem nieźle im to wychodzi. Poniżej kilka próbek:




Ktoś się skusi dzisiaj na allenowski film? ;)